wtorek, 25 czerwca 2013

Mój kolega Michael Douglas

Mam fula.
Chcę do swojego domu! U Gamy jest słodko, ale chcę do własnego łóżka! Chcę się cieszyć nowymi białymi ścianami, ciszą i robieniem konfitur w odmalowanej na fest kuchni! A tu w salonie na podłodze wciąż piętrzy się biblioteka, kartony pokazują bebechy, a ja co rano sięgam po majtki do walizki! Jestem bratnią duszą Michaela Douglasa z "Upadku".

Wczoraj byliśmy z Mężem na zakupach w Ikei. Mimo że Mąż dwoił się i troił, żebym jakoś zniosła tę wizytę w labiryncie konsumpcji, wybieranie szafek, łóżeczka dla Syna i kosza na nasze brudne gacie trwało w nieskończoność i totalnie mnie wykończyło. To już nie dla mnie, nie mam siły, cierpliwości ani koncentracji. Ja mogę na ryneczek po truskawki się przejść i ewentualnie na koniec kwiatki do wazonika kupić.
Dziś ledwie żyłam cały dzień i w końcu na wieczór się spektakularnie załamałam.
Tu wyznam wstydliwą prawdę, że skrajnie zmęczona jestem jak przedszkolak. Umarudziłam więc Męża do nieprzytomności, wyzłościłam się jak szekspirowska Katarzyna, a na koniec rozryczałam jak fryzjerka na "Stalowych magnoliach".

Może mogłabym po prostu wywalić książki przez okno i po sprawie? Cyceron twierdził co prawda, że człowiek do szczęścia potrzebuje ogrodu i biblioteki, ale może nie wiedział, co mówi? Ostatecznie bez ogrodu jakoś żyję.

sobota, 22 czerwca 2013

Wiedźma Ple-Ple wkłada łeb pod kran

W środę byłam z Bridżet w szpitalu na zdjęciu szwów. 
Bridżet ma nieprzyzwoicie zgrabny nosek gwiazdy filmowej z lat 60., superpromienny uśmiech i raka.
Jest chyba jedyną osobą, która naprawdę rozumie moje schizy, bo po prostu ma ten sam rodzaj neurozy.
Na szczęście każda z nas potrafi włączyć w sobie żelazną logikę, by z bezwzględnością Robespierre'a rozprawić się ze schizami drugiej. Gdybym umiała samej sobie tak rozmontować swoją paranoję, jak potrafię to zrobić Bridżet i odwrotnie, byłybyśmy dwiema najzdrowszymi osobami na świecie. 
Kiedy miesiąc temu Bridżet usłyszała, że ma nowotwór, zapowiedziała, że odstawia doktora Google'a i mianuje mnie swoją riserczerką. Na szczęście, na szczęście okazało się, że żadnych wieści nie muszę specjalnie dla jej nadwrażliwych uszu czyścić i polerować, bo cholerstwo, które ją dopadło naprawdę stosunkowo łatwo i skutecznie się leczy. 
Cała ta ponura historia podziałała na Bridżet ożywczo. Rak realny okazał się mniej krwiożerczy od wyimaginowanego, a ona sama silniejsza, niż kiedykolwiek sądziła. Teraz - jak napisała w mailu rozesłanym do przyjaciół - zamierza przestać być neurotyczką i chce przeistoczyć się w wiedźmę Ple-Ple z Fraglesów: umorusaną doświadczeniami, szczerbatą od walk, z liśćmi we włosach, ale rechoczącą wesoło. 
http://www.komorniki.info/co-ma-nam-do-zakomunikowania-sluchacz/
To mi przypomina mój stan podczas Wielkiej Wiosny 2010 r. Wszystko było nie tak z moim życiem: byłam singlem, którym nie chciałam być, nie miałam kasy, a przede wszystkim wiedziałam, że Mama za moment
lub dwa umrze.
I byłam wtedy szczęśliwa jak nigdy. Zrozumiałam, że Dobre jest teraz i tutaj, a lepsze nigdy nie nadchodzi, a jeśli nawet czasem się zdarza, to nie ma co go wypatrywać. 
Doszło do mnie, że można jednocześnie przeżywać wielki dramat i czuć prawdziwą rozpacz oraz być szczęśliwym.
Nazywam to angielskim kranem: zimna woda idzie jedną rurą, gorąca drugą. Wkładasz lewą rękę pod strumień gorący, drugą pod lodowaty i okazuje się, że to hula.
Można znajdować spokój w chaosie, chorobie, kłopotach. Po prostu.
Raz tę sztuczkę opanowałam. I teraz jest czas, kiedy muszę znów to zrobić. Dla siebie, dla Męża i dla Syna. Stąd ten blog.
Nie wiem, czy Bridżet i ja kiedyś będziemy całkowicie wolne od tych cholernych myśli pt. "jaka katastrofa przydarzy się mi teraz?" Ale wiem, że możliwe jest rozpoznanie suk, kiedy tylko pukają do wrót przebrane za realistyczne myślenie, umiejętność przewidywania trudności czy troskę. A wtedy cap za frak i ziuuuu! Won za bramy mojego królestwa!

http://ffffunny.com/images/9553-british-faucets-vs-the-rest-of-the-world-

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Ze śmiercią mi do twarzy

Nie wiem jak Wam, ale mi nic nie daje takiego kopa do życia, jak wyobrażenie sobie siebie w trumnie.
http://www.flickriver.com/photos/juliesuarez/3595429837/
A jeszcze lepiej na łożu śmierci. To zresztą znana wschodnia technika medytacyjna. Mnie zamiast siedzenia na poduszce i wizualizacji służy dziś już lekka, od czasu do czasu ujawniająca się hipochondria.
Ludzie! nawet nie wiecie, jak to jest wymyślić sobie np. raka, pożyć kilka dni z wizją rychłego końca, po czym usłyszeć od lekarza: "ma pani po prostu lekkie zapalenie zatok szczękowych". Jak świeżo i pięknie nagle wygląda zasikany przez psy skwer przy domu, jak poetycko zamyślony jest sąsiad, którego dotąd brało się za gbura!
Moja hipochondria w zasadzie wyparowała wraz ze śmiercią Mamy. Dwie wizyty dziennie w hospicjum przez bite trzy miesiące działają jak szczepionka - człowiek przestaje mieć potrzebę aplikowania sobie dopalacza w postaci wyimaginowanych chorób, kiedy choć przez jeden moment naprawdę skuma, że kiedyś zejdzie.
Polecam każdemu.
Oczywiście na co dzień o tym nie pamiętam i wtedy jęczę na pogodę, czepiam się Męża i znów mam jakiegoś raka. Ale od czasu do czasu coś mnie poruszy jak  ten materiał znaleziony dziś rano na fejsie. Potrzebne mi niekiedy porządne potrząśnięcie za ramię. Ostatnio była nim też książka Joanny "Chustki" Sałygi, kilka lat temu "Ostatni wykład" Randy'ego Pauscha:

Moja rada na dziś: chcesz żyć jak cysorz, trzepnij się czasem bez łeb piszczelą.


sobota, 15 czerwca 2013

Najtrudniejsza gra świata

Mąż wciąż remontuje naszą wypasioną 44-metrową hawirę, żeby to to nadawało się do funkcjonowania we trójkę. Pomaga mu małżonek mojej przyjaciółki.
Ja chwilowo wyautowana do ciotki Gamy. 

*   *   *
Gama tak naprawdę nie jest ciotką, lecz najlepszą przyjaciółką mojej nieżyjącej Matki. Postać absolutnie epicką, powinni być umieszczona w Sèvres jako wzorzec antyneurotyczności. 
Poznały się z Mamą na praktykach robotniczych w fabryce przetworów przed pierwszym rokiem studiów. Miało to polegać na kręceniu dżemów, a polegało na piciu wina, paleniu papierosów i integrowaniu się przed październikowym startem na uniwerku. 
http://www.polityka.pl/galerie/1503866,13,codziennosc-kobiet-prl-u---galeria.read
Jako że Gama pojawiła się w życiu Matki przed kadencją Ojca, znam ją od zawsze, ale do dziś wyślizguje 
mi się przy próbach opisu.
Jest najbardziej wyluzowaną osobą na świecie, ale jednocześnie, jeśli coś postanowi, nie ma takiej tortury, która zmusiłaby ją do zmiany decyzji. 
W czasach pierwszej młodości potrafiła wyprawić się na dziko do Tunezji, gdy ta nie była jeszcze polską kolonią.Potem wzięła ostry ideologiczny zakręt i zaparkowała w Radiu Maryja. Jednocześnie kobita jest tak odległa od moherowego stereotypu jak Mike Tyson od baletu. Nie znam drugiej równie tolerancyjnej i przyjaźnie nastawionej do wszelkiego istnienia osoby. 
Pamiętam, jak kilka lat temu wpadłam w środek nasiadówki Gamy i Mamy. Z rozmowy wywnioskowałam, że wiecznie niemająca kasy Gama właśnie - wracając z pracy - kupiła samochód. 
- Samochód? - wytrzeszczyłam oczy. 
- Taaak - Gama przeciągnęła się w fotelu. - Miałam taki zły dzień i stwierdziłam, że muszę sobie kupić coś na poprawienie nastroju. 
http://favimages.net/image/35561/

Hmmm, kumam, ale w moim przypadku zazwyczaj jest to lakier do paznokci albo kolorowa gazeta. 
- A jak zamierzasz go spłacić ze swojej pensji pedagoga? - spytałam.
- Jakoś to będzie. 
Gama jest mistrzynią gry w 'jakoś to będzie'. Tej samej, która dla mnie jest mniej więcej tak trudna, jak partia szachów z Kasparowem. 
'Jakoś to będzie' - powtarzała, kiedy została samotną matką, gdy wysłali ją na emeryturę, na którą nie chciała iść i kiedy umierała Mama. 
I zawsze jakoś to było. Gama jest żywym dowodem na to, że jak się człowiek nie napina, to fala niesie, a nie topi. 
Jest moją idolką i pastylką na moje neurotyczne lęki. 
I ma jeszcze jedną wielką zaletę: doskonale znała moją Matkę i jako bodaj jedyna trzeźwo postrzegała i ją, i krwawe dzieje mojej rodziny, przy których dzieje Medyceuszy to "Ojciec Mateusz". 

*  *  * 
Kiedy tak tu pomieszkuję od kilku dni, zaczynam czuć, że też mogę grać w 'jakoś to będzie'. Mistrzynią nigdy pewnie nie będę, ale na jakąś paraolimpiadę może się załapię. 

czwartek, 13 czerwca 2013

Better done than super duper

Nie pisałam od kilku dni, bo mamy remont.
To oczywiście wymówka.
Jak każdy neurotyk uwielbiam wymówki. Pozwalają utrzymać status quo, polegający na miażdżącej liczebnej przewadze planów nad działaniem.
Zawsze kochałam planować! Ileż pięknych zeszytów kupiłam, by notować w nich swoje wspaniałe zamierzenia, ileż wypisałam specjalnie-kupionych-cienkopisów!
Biała kartka niesie tyle obietnic, prawda? Wszystko jeszcze jest możliwe, wiara w projekt niezachwiana, trzeba go tylko dobrze zaplanować!
Otóż nie. Trzeba go wykonać. Lepiej lub gorzej.
Ja osobiście mam problem z "gorzej". Bo lubię jak jest super duper.
http://www.gapingvoidart.com/perfectionist-p-2878.html

Wrzutka na bloga oczywiście też powinna być przemyślana, odpowiednio skomponowana i doprawiona. A skoro mam remont i otacza mnie chaos, to nie mogę się skupić. Więc nic nie napiszę.
Stop!
Jakiś czas temu Luc powiedział w rozmowie: "better done than perfect", a mnie olśniło.
Dobra, dobra, sama wiem, że to obciach, że wcześniej sama na to nie wpadłam.
Przypomniałam to sobie dzisiaj i - jak widać - piszę. Bez do końca jasnej myśli przewodniej, bez specjalnego planu.
To pierwszy punkt na mojej liście walki z neurozą przebraną za perfekcjonizm: po prostu robić.

* * *
Czy ktoś może mi powiedzieć, dlaczego moje posty ukazują się napisane różnymi czcionkami, a ich tytuły różnymi kolorami, skoro nie majstruję w ustawieniach? Wkurza mnie to, wrrrr! (nie, to nie jest perfekcjonizm :-P )


sobota, 8 czerwca 2013

Schizowe pawie



Wczoraj dzień pod znakiem - a jakże - niepokoju. Tym razem na tapecie ruchy dziecka. Właśnie od piątku mój doktor gin kazał mi z kartką w ręku obserwować brykanie Syna. Nie byłabym sobą, gdybym nie poczytała gdzie się da o różnych metodach liczenia ruchów.

Tak już mam: jak się w coś wkręcam, to na całego. Rok temu Mąż regularnie dębiał podczas Euro, kiedy przed każdym meczem opowiadałam mu całe wzbogacone anegdotami życiorysy trenerów i zawodników. No, ale przyznaję uczciwie, że jeśli idzie o tematy zdrowotne mój głód wiedzy jest natury cokolwiek bulimicznej: na ogół informacje, które wchłonęłam wychodzą ze mnie w postaci malowniczego pawia lęków i schiz.

Tak było i wczoraj. Dodam, że dzień wcześniej udało mi się za pomocą badania laboratoryjnego odprawić z wilczym biletem schizę na punkcie toksoplazmozy, która w mojej wyobraźni już dewastowała Syna. A wiadomo: pustki nie może być. Ruchy płodu? Mniam! Dlaczego Syn się nie rusza? Normalnie po jedzeniu kręci mi w brzuchu fikołki jak enerdowska gimnastyczka! Co jest grane? Hallo, Synu!! Tu następuje jump, jump: podskakuję i macham brzucholem. Nic. Dobra, dam Ci bobu, leniu! Ciach, wrzucam batonika, cukier zawsze na niego działa. Uuuuffff!!....


*  *  *
Dziś, póki co, żadna strzyga za mną nie łazi, w głowie myśli jaśniutkie jak baranki na niebie. Za chwilę jadę na miejski piknik organizowany przez naszych cudnych społeczników. To jeden z moich ulubionych dni w roku. Leżę godzinami na kocu, jem pankejki, popijam herbatą z termosu, czytam, spotykam dawno niewidzianych. Wszystko ma urok i niewinność przedwojennego letnikowania, o którym nic nie wiem, ale lubię sobie wyobrażać.


Ach! a Syn właśnie dokopał do dziesięciu, yuuuhuuu!

21:24, POSTSCRIPTUM
To był jeden z tych dni.
Tych, które zapamiętuje się na zawsze nie dlatego, że wydarzyło się coś szczególnego, ale dlatego, że są po prostu pełne harmonii. Po całym upalnym dniu, kiedy wylegiwałam się na trawie, gadałam i obserwowałam jak najmłodszy mojej przyjaciółki wyrzuca w niebo dmuchanego Spidermana, pod wieczór nadszedł wspaniały letni deszcz. Niewyobrażalne, ile osób może się pomieścić pod jednym ogrodowym parasolem! Siedziałam na drewnianym leżaku, patrzyłam ponad scenę, na której grała Sofa, na dachy domów i po prostu, po prostu byłam - gmerając nóżką w błotku, gładząc się po brzuchu. Bez strachu, w sumie bez-myślnie. 
Wiecie, o co mi chodzi? O taką chwilę, która zdaje się obejmować wczoraj, rok temu i dziesięć lat naprzód. Taką, poza którą nic nie ma.
Oh, it's such a perfect day!






czwartek, 6 czerwca 2013

Motyw zbrodni


U Woody’ego neurotycy są uroczy. Dobrze ubrani siedzą sobie nad espresso i błyskotliwie szermują cytatami z Susan Sontag i Sartre’a. A w dodatku za scenerię mają Niujork, a w Niujorku wszystko wygląda dobrze, nawet żałosna hipochondria.  
thehkneo.com
                                                                         
Ale neurotyk ze Zgierza, Łowicza, a nawet z Warszawy, nie prezentuje się już tak elegancko. Zresztą pewnie i niefilmowy neurotyk z NYC niewiele ma wdzięku Diane Keaton. 
Neurotyzm to ciągły strach. O to, co może się wydarzyć. Pal licho, że pewnie się nie wydarzy, ale MOŻE! Może mi spłonąć dom? Może! Mogę zachorować na raka? Mogę! (Psiakrew, kto wie, czy już nie jestem chora?) Może mnie Mąż rzucić za 10 lat? Może! Więc jak mam się nie martwić?!?
No, właśnie: jak?
Na to pytanie postanowiłam znaleźć odpowiedź ja neurotyczka.
Po pierwsze dlatego, że jestem już mocno utruta sobą zmartwioną. A że mam też megawitalną i radosną część osobowości, postanowiłam wypuścić ją z komórki i dać jej porządzić.
Po drugie obawiam się, że z czasem mogłabym zadręczyć mojego na-szczęście-totalnie-nieneurotycznego-Męża.
Po trzecie niedługo zostanę matką. A żadne dziecko nie powinno mieć za matkę Annie Hall.

Dlatego właśnie ta część mnie, która zachwyciłaby Woody’ego musi umrzeć. 
Tadam! Lecę mordować!