piątek, 27 grudnia 2013

Święta, Święta i... to właśnie miłość

Jeszcze kilka dni temu wszystko wskazywało, że w te Święta poczuję wreszcie smak wspólnoty. Od lat wszelkie sondaże wskazują, że Gwiazdka to dla Polaków raczej Boży dopust, niż Boże Narodzenie: kobiety zamieniają się w zołzy z powodu niewyrabiania na zakrętach przy próbach łączenia pracy w korpo z pierogową manufakturą, a faceci nie wyrabiają z zołzami. Do tego dochodzi męka zakupów, no bo jak kupić coś siostrze, której życie zna się głównie z fejsbuka czy szwagrowi, o którym nie wiadomo zupełnie nic, bo nie ma nawet profilu na fejsie. O tym, że na te prezenty nie ma kasy nie wspominając, bo to wiadomo. W ten sposób grudzień wygrywa w rankingach na najgorszy miesiąc w roku. 
http://michalpol.blox.pl/html/1310721,262146,169.html?103
Nigdy tego nie rozumiałam.
Zawsze uwielbiałam Boże Narodzenie. Matka, osoba na co dzień dość spięta, w grudniu łapała flow. Przez długi czas przed Gwiazdką jak wiewiórka znosiła do domu żarcie, na ostatnią chwilę zostawiając tylko to, co naprawdę konieczne. Przy czym "ostatnia chwila" to był dzień-dwa przed Wigilią. Mowy nie było, żebyśmy się stresowały 24. grudnia. Tego dnia robiłyśmy tylko uszka do barszczu i sałatkę. Około 15:00 miałyśmy wszystko z głowy i kiedy przez domy całej Polski przetaczały się tornada frustracji, my leżałyśmy z książkami pod kocem, ucinałyśmy sobie drzemkę przed wieczerzą albo oglądałyśmy bzdury w tv. I tak przez całe Święta. Zero pośpiechu, zero ciśnienia. 
Potem wszystko się zmieniło. Matka zachorowała w połowie grudnia, trzy dni przed Świętami lekarz kazał mi ją zabrać ze szpitala, mówiąc: "To mogą być jej ostatnie". Zabrałam więc i pierwszą w życiu samodzielną Wigilię przygotowywałam, płacząc. I tak przez kolejne Boże Narodzenia, z których każde mogło być ostatnie, bo Matka żyła wbrew wszystkiemu. Ostatecznie ostatnim okazało się czwarte od diagnozy. 
Dwa lata temu Gwiazdka odzyskała blask dzięki Mężowi, który wtedy był ledwie chłopakiem. 
W tym roku od listopada przebierałam nóżkami, bo przecież to pierwsze Święta z Synem, więc och! ach! musi być tak pięknie, że nawet atmosfera w "To właśnie miłość" nie będzie się umywać do mojej różowej chmurki z dzwoneczkami. 
No i - pardon le mot - chuj. 
Wszystko w łeb wzięło jakieś półtora tygodnia przed Wigilią. Nastroju ani ani, zamiast niego frustracja, niemożność wzięcia się w karby, chałupa brudna, kwicząca o świąteczne porządki, na prezenty, z którymi na ogół problemu nie mam pomysłów brak. 
No, proszę - pomyślałam - wreszcie jest szansa na solidarność z rodakami, na poczucie wspólnoty z narodem i przeżycie Świąt jak sondażowa większość rozdarta między koniecznością powtarzania, jaki to wspaniały rodzinny czas a totalnym emocjonalnym zjazdem. 
Jakoś nagle dopadła mnie tęsknota za Mamą.
I złość pomieszana z żalem, że nie spędzę tych akurat Świąt z Ojcem, który niestety mieszka zbyt daleko, by telepać się doń z niemowlęciem w zimowy (bo kto wiedział, że będzie wiosna?) szał drogowy szarżujących, bożonarodzeniowych kierowców? 
I tak oto już pogodziłam się z tym, że pierwsza Gwiazdka Syna będzie doprawiona goryczą, kiedy nieoczekiwanie wszystko ze mnie zeszło i znów stałam się najbardziej dziarskim reniferem w zaprzęgu. 
Moc wróciła gwałtownie i trwale. 
Święta były cudowne, w czym wielka zasługa Męża, zawsze mającego pod ręką trochę uczuć, rozgrzewających jak herbata z rumem, jak PRL-owska farelka tuż przed przepaleniem. 
Cudowne lenistwo, niespieszność i wyrzucenie się offline sprawiły, że cholera, "To właśnie miłość" naprawdę wysiadło. 

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Kaszel, smoki i miłosny firewall

Jeśli Bóg będzie mnie kiedyś chciał naprawdę ukarać, wyśle mnie do piekła pełnego kaszlących niemowląt.
Nie ma bardziej rozdzierającego widoku! Po ostatnim weekendzie zbieram z podłogi moje rozdarte na strzępy matczyne serce.
Syn z końcem tygodnia zaczął kaszleć jak Chopin na Majorce, co oczywiście wprawiło mnie w niezły dygot. Na szczęście nasz rodzinny Dr Hałs orzekł, że to tylko skutek zbyt suchego powietrza w mieszkaniu. Mąż ekspresowo nabył nawilżacz i ruszyliśmy z produkcją mgły. Dojście do 60 procent wilgotności w naszym ceglanym mieszkaniu nie było łatwe - chociaż elektroniczna stacja meteo pokazywała, że mamy w domu chmury, na liczniku wciąż było ledwie 50 proc. Wreszcie się udało i Synowi się polepszyło (za to ja, po nieprzespanej nocy przy nim złapałam przeziębienie i prycham).
Naprawdę, stara dobra hipochondria z wizjami rychłego zejścia z tego świata, względnie kalectwa to było małe miki w porównaniu do zgryzoty z powodu zatkanego nosa tego małego człowieka.
A jednak ta sytuacja ma swoje dobre strony. Mimo że serce mi się cały weekend krajało nad Synem, ostatecznie, ku własnemu zaskoczeniu, poczułam się silniejsza.
Nie spanikowałam, nie przystąpiłam do snucia czarnych scenariuszy, a po pierwszym momencie, kiedy faktycznie miałam wrażenie jak by mnie kto uderzył w brzuch, poczułam moc, którą zaczęłam intensywnie emitować w stronę Małego. I już po prostu WIEDZIAŁAM, że będzie ok.
Zdałam sobie sprawę, że gdzieś pod lękiem mam absolutne przekonanie, że moja miłość jest doskonałym firewallem, strzegącym Syna przed wszelkim tałatajstwem od roztoczy po smoki.
A tu sentymentalna próbka hipochondrii w wykonaniu samego mistrza: