U Woody'ego Allena neurotycy z wdziękiem piją espresso, szermują cytatami z Sartre'a, a za scenerię mają Niujork. W życiu nie jest tak elegancko, wiem co mówię. Wkrótce urodzę Syna i uważam, że zasługuje na matkę ogarniętą trochę bardziej niż Annie Hall. Zatem choć mogłabym, parafrazując Flauberta, powiedzieć: "Woody Allen to ja", mówię: "Woody Allen musi umrzeć".
Póki co nie mam w sobie wystarczająco dobrych, celnych słów, żeby opisać to, co się w moim życiu wydarzyło i wciąż wydarza od tygodnia.
Bomba szczęścia i miłości. Lubię ten moment, kiedy w nocy, po karmieniu, kładę Syna do łóżeczka i otulam kołderką w jeże i zające. Potem sama kładę się obok Męża, który otwarciem jednego oka i uśmiechem milcząco zapewnia mnie o stałym czuwaniu.
I wtedy wiem, że już zawsze będę się wieczorami modlić tylko o jedno: o szczęście i bezpieczeństwo moich chłopaków.
Kiedy jako tako doszłam do siebie, doszło do mnie, że nic na mnie nie spadło i bynajmniej nie mieszkam w Watykanie. Ba, nawet nie pozuję do rzeźby Maurizio Cattelanowi. Po prostu leżę na wznak, a w łóżko wbija mnie mój własny brzuch. To była ciężka noc, każde przewrócenie się z boku na bok powodowało ból i serię moich fantazyjnych jęków. Nie mogę zrozumieć, dlaczego kino i towarzyskie opowieści kobiet są pełne scen z chlustającymi wodami i powalającymi na ziemię skurczami od razu występującymi co trzy minuty, a nikt nie mówi o tym, jak trudne jest to cholerne oczekiwanie na poród. Ani o tym, że 80 proc. dzieci rodzi się po terminie.
Ponieważ jednak już to wiem, wczoraj postanowiłam odpuścić. Wstałam w świetnym nastroju i z energią, jakiej nie miałam od wielu tygodni. Ugotowałam zupę z cukinii, zrobiłam pranie, a potem ktoś przypadkiem przypomniał mi o idei piosenki przewodniej z "Ally McBeal". Znalazłam więc na You Tube to:
Po dwukrotnym odtańczeniu układu wraz z bostońskimi neurotykami poczułam się jeszcze lepiej.
A teraz serio. Nie lubię zdawać sobie sprawy, że nie mam wpływu na bieg wydarzeń, że to nie ja trzymam ster, ale nagle dotarło do mnie, że tak właśnie jest. Zresztą - wbrew pozorom - rzadko go trzymamy, prawda?
Teraz skupiam się na tym, żeby iść przez to wszystko chwila po chwili.
Bez patrzenia na zegarek i w kalendarz.
Młody i tak się niebawem pojawi - za dzień czy za pięć, z własnej woli czy wykurzony z norki oksytocyną. Wkrótce tu będzie. A ja zamierzam dobrnąć do tego punktu spokojna.
* * *
Hmm, pamiętam, jak Mąż mi powiedział, że jeśli chodzi o piosenkę przewodnią, nigdy nie należy się ograniczać i najlepiej od razu zafundować sobie wersję symfoniczną. I jak go nie kochać?