Wczoraj dzień pod znakiem - a jakże - niepokoju. Tym razem na tapecie ruchy dziecka. Właśnie od piątku mój doktor gin kazał mi z kartką w ręku obserwować brykanie Syna. Nie byłabym sobą, gdybym nie poczytała gdzie się da o różnych metodach liczenia ruchów.
Tak już mam: jak się w coś wkręcam, to na całego. Rok temu Mąż regularnie dębiał podczas Euro, kiedy przed każdym meczem opowiadałam mu całe wzbogacone anegdotami życiorysy trenerów i zawodników. No, ale przyznaję uczciwie, że jeśli idzie o tematy zdrowotne mój głód wiedzy jest natury cokolwiek bulimicznej: na ogół informacje, które wchłonęłam wychodzą ze mnie w postaci malowniczego pawia lęków i schiz.
Tak było i wczoraj. Dodam, że dzień wcześniej udało mi się za pomocą badania laboratoryjnego odprawić z wilczym biletem schizę na punkcie toksoplazmozy, która w mojej wyobraźni już dewastowała Syna. A wiadomo: pustki nie może być. Ruchy płodu? Mniam! Dlaczego Syn się nie rusza? Normalnie po jedzeniu kręci mi w brzuchu fikołki jak enerdowska gimnastyczka! Co jest grane? Hallo, Synu!! Tu następuje jump, jump: podskakuję i macham brzucholem. Nic. Dobra, dam Ci bobu, leniu! Ciach, wrzucam batonika, cukier zawsze na niego działa. Uuuuffff!!....
* * *
Dziś, póki co, żadna strzyga za mną nie łazi, w głowie myśli jaśniutkie jak baranki na niebie. Za chwilę jadę na miejski piknik organizowany przez naszych cudnych społeczników. To jeden z moich ulubionych dni w roku. Leżę godzinami na kocu, jem pankejki, popijam herbatą z termosu, czytam, spotykam dawno niewidzianych. Wszystko ma urok i niewinność przedwojennego letnikowania, o którym nic nie wiem, ale lubię sobie wyobrażać.
Ach! a Syn właśnie dokopał do dziesięciu, yuuuhuuu!
21:24, POSTSCRIPTUM
To był jeden z tych dni.
Tych, które zapamiętuje się na zawsze nie dlatego, że wydarzyło się coś szczególnego, ale dlatego, że są po prostu pełne harmonii. Po całym upalnym dniu, kiedy wylegiwałam się na trawie, gadałam i obserwowałam jak najmłodszy mojej przyjaciółki wyrzuca w niebo dmuchanego Spidermana, pod wieczór nadszedł wspaniały letni deszcz. Niewyobrażalne, ile osób może się pomieścić pod jednym ogrodowym parasolem! Siedziałam na drewnianym leżaku, patrzyłam ponad scenę, na której grała Sofa, na dachy domów i po prostu, po prostu byłam - gmerając nóżką w błotku, gładząc się po brzuchu. Bez strachu, w sumie bez-myślnie.
Wiecie, o co mi chodzi? O taką chwilę, która zdaje się obejmować wczoraj, rok temu i dziesięć lat naprzód. Taką, poza którą nic nie ma.
Oh, it's such a perfect day!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz