czwartek, 10 października 2013

Rozmyślania przy produkcji mleka

Syn ma już miesiąc i Bóg mi świadkiem, nie wiem, kiedy to zleciało. Dni płyną jeden za drugim, niepostrzeżenie mieszając się z nocami, bo co różnica czy dzień, czy noc, skoro przed oczyma i tak zawsze albo pielucha z musztardową (tak ją określają w moim podręczniku do macierzyństwa) kupą albo mój cyc wetknięty w usta syna, co jest nie lada wyczynem, zważywszy, że cyc większy od głowy. A jak juz syn cyca cyca, spływa na mnie błogość, wzruszenie i niedowierzanie, że ten mały człowiek w calości wyprodukował mi się w brzuchu, a teraz buduje się nadal na mleku, powstającym w wyniku przetworzenia kotletów teściowej oraz czekolady Lindt Orange.


Nie da się ukryć, zaczęłam przygodę życia. Niegdysiejsze mieszkanie w Paryżu, wędrówka po lodowcu czy wizyta w obozie dla uchodźców to małe miki w porównaniu z tym, czego doświadczam, siedząc całymi dniami na tyłku (tyłek obolały po porodzie niestety te całe dnie czuje) na sofie w jednym z naszych dwóch jasnych pokojów. Jeśli się komuś wydaje, że do poznania życia i siebie trzeba wyjechać do aśramy w Indiach, nurzać się w hammamach Marakeszu czy rzucać się zimą na Broad Peak, powienien spróbować rodzicielstwa.
O dziwo póki co nieźle funkcjonuję w permanentnym niedospaniu. Tu muszę zaznaczyć, że brak snu zawsze uważałam - obok zimna i hałasu - za torturę, której poddana natychmiast przyznałabym się do zamachu na WTC, uczestnictwa w bunga bunga u Berlusconiego oraz posiadania pilota do teleskopwej brzozy w Smoleńsku. Ale nie hojraczę, nie hojraczę, bo nie wiem, co będzie dalej. Poki co Syn okazuje miłosierdzie i budzi mnie tylko raz-dwa w ciągu nocy. Za to potrafi się obżerać po połtorej godziny, więc niechybnie za rok czekają mnie cycki do pasa.
Poród wraca do mnie w krótkich, jaskrawych scenach. Wielkie, niezwykłe przeżycie. Trudne, ale dobre.  Jednocześnie czysto biologiczne i mistyczne. Takiego skupienia nie osiągnęłam nigdy wcześniej. I nigdy wcześniej nie byłam tak bardzo OBECNA. Tylko tu i teraz. Nic poza tym.  Przeszłam to jak rasowy zadaniowiec: bez cienia strachu, skoncentrowana, nie marnując ani odrobiny energii na skargi czy lęk.
To było absolutne zaprzeczenie neurotyzmu. Jestem z siebie dumna. Chyba po raz pierwszy w życiu naprawdę dumna. 
Well done, mała!

3 komentarze:

  1. witam Cię!
    Znam Cię, bo znałam Twoją mamę, piszesz pięknie i będę zaglądała na Twojego bloga.Gratuluję synka. A macierzyństwo to coś pięknego, a u Ciebie to dopiero początek i choć teraz pewnie wydaje Ci się, że kochasz Swojego synka tak, że już bardziej się nie da to uwierz mi z dnia na dzień będziesz kochała go jeszcze bardziej. Ja mam 3,5 letnią córeczkę i świata poza nią nie widzę. Pozdrawiam ciepło i życzę szczęścia! Agnieszka.

    OdpowiedzUsuń
  2. @Anonimowy: Witam Koleżankę Mamy! Tak, tak, sama już widzę, że ta miłość rośnie! :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Rewelacja. Tak soczystego i realnego pięknego i prawdziwego opisu porodu jeszcze nigdy nie przeczytałam. A mam 44 lata i sama przeżyłam trzy. (Porody, a nie opisy oczywiście). Przepiękny język, super porównania. A neurotyków rozumiem jak mało kto.

    OdpowiedzUsuń