środa, 31 lipca 2013

Koszmar wiecznej młodości

Koniec ze skokami na bungee, motocyklem, surfingiem, jointami i whisky. Ustawowo Zając ma do wyjścia jeszcze pięć dobrych tygodni, ale Doktor Gin potwierdził dziś, że możemy nie dobić w dwupaku do terminu. Włączam megaoszczędzajacy tryb życia, choć Bóg mi świadkiem, nie wiem, jak mogę jeszcze bardziej nic nie robić. Póki co obkupiłam się książkami, a Mąż - najwyraźniej próbując mnie przygnieść tomiszczami w łóżku, bym nie uciekła - dorzucił dziś jeszcze jedną od siebie.
Chciałabym mieć jeszcze przynajmniej  2-3 tygodnie na totalnym luzie, tylko dla nas. Czuję, jak z każdym dniem się uspokajam. Dziś zupełnie nieoczekiwanie dla mnie samej poczułam się taka fajnie dorosła. Przez kilka sekund patrzyłam na siebie z boku i pierwszy raz od dawna spodobało mi się to, co zobaczyłam: trzymającą emocje na wodzy laskę, która całkiem nieźle ogarnia rzeczywistość, sprawnie oddzielając ziarno od plew.
Kilka dni temu byłam z Bridżet na "Frances Ha". Na marginesie - świetny film. Dziś poczułam ulgę, nie odnalazłszy w sobie śladów zamotanego w swoje własne wyobrażenia i klisze podlotka. Wieczna młodość - cóż to byłby za koszmar!

środa, 24 lipca 2013

Krzątactwo precz, zwaaalniaaam. Promise.


Zidentyfikowałam pierwszego wroga, który nie pozwala mi skutecznie unieszkodliwić mojego wewnętrznego Woody'ego.
Krzątactwo.
Pogrążam się w setkach mikroczynności, byle tylko nie usiąść na tyłku i nie ogarnąć tego stada gdaczących lęków, gęgających schiz i chrumkających pułapek myślowych.
Wiem, metafora powinna być bardziej mroczna, zawierać jakieś nietoperze, a przynajmniej pająki, ale staram się umniejszać swoich wrogów, stąd farma.
Mam wybitny talent do wyszukiwania sobie zadań nawet prowadząc tak oszczędzający tryb życia jak teraz. Mąż zresztą uważa, że oszczędzam się raczej tak sobie. Twierdzi, że mogłabym np. odpuścić sobie robienie konfitur. Ja mu na to, że przecież oszczędziłam sobie roboty: konfitury zrobiłam z jagód i malin, czyli zero odszypułkowywania, zero drylowania, no luz-blus.
Ale Mąż ma rację, że wprowadzam w swoją codzienność za dużo zamętu, który nie pozwala mi skupić się na tym, co naprawdę dla mnie ważne. W ten sposób nie słyszę swoich myśli ani intuicji. Muszę zwolnić. Wywalić z codzienności te pierdołowate drobiazgi, które niczego nie wnoszą, za to pozwalają skutecznie przepieprzyć godziny w co prawda względnej pogodzie ducha, ale i bez ukorzeniania się w chwili.
Dziś wylądowałam na ktg w szpitalu, bo Zając mało się ruszał w swojej zwyczajowej porze brykania.  Wszystko z nim w porządku, ułożył się już nawet główką w dół do porodu (co nie znaczy, że w tej pozycji zostanie), ale ja, leżąc na kozetce, słuchając jego tętna i klikając przy każdym jego ruchu, znów poczułam, że czas na spooowooolnieeenieee. Od jutra koniec z krzątactwem. Czas ogarnąć bajzel na farmie. 

piątek, 19 lipca 2013

Jeszcze leżę, lecz ożyję i zwyciężę


Nie wiem kto tam w tym roku wygrał pod Grunwaldem, ale ja swoją pierwszą bitwę na zapowiedzianej ostatnio wojnie przegrałam.
http://gdziebylec.pl/artykul/Grunwald_600/52
Mniejsza o szczegóły, dość, ze znów próbowałam wszystkim dookoła i sobie samej udowodnić, jaka jestem, a jaka nie jestem. Konkretniej: próbowałam przeprowadzić dowód, że nie jestem tak neurotyczna jak moja Matka.
Tak, jakby ktoś mnie z nią porównywał.
Tak, jakby to miało jakieś znaczenie.
Tak, jakby wciąż żyła.
Prawda jest taka, że była to chyba najbardziej nieszczęśliwa osoba, jaką znałam i że obwiniam o to jej neurotyzm, choć nie zapominam o obiektywnych okolicznościach, które uczyniły jej życie tak smutnym.
Prawdą jest też to, że mam do niej żal, że niczego nie próbowała w sobie przebudować. Choćby dla mnie, po to, by pokazać mi się szczęśliwą, wy wyprawić mnie w świat z przekazem, że życie bywa różne, ale generalnie jest fajne. Że nawet przez porażki i katastrofy można przejść z bezczelnym uśmiechem, choćby wymuszonym.

Byłam z nią zżyta mocno, zbyt mocno. Przez to czasem nie odróżniam siebie od niej, wydaje mi się, że muszę powtórzyć jej los. Wtedy daję czadu jak w ostatni weekend. Na szczęście powoli dociera do mnie, że jestem jak głupia mysz w laboratorium, która ciągle wybiega w niewłaściwy korytarz i dlatego taśta ją prąd. I na szczęście mam przy sobie mojego nieneurotycznego Męża.
Mąż rzekł:
- Weź ty już pochowaj tę swoją matkę.
I wiecie co? Jakieś dwa dni później przyśniło mi się, że przechodziłam obok kaplicy zakładu pogrzebowego, w której było tzw. ostatnie pożegnanie Matki.

*  *  *
Tu lekko makabryczny, ale najprawdziwszy smaczek: zakład jest obok mojego ulubionego klubu, w którym wypiłam morze drinków i przetańczyłam setkę nocy, a oba zacne lokale mijałam codziennie w drodze do pracy, kiedy jeszcze pracowałam w swoim mieście.
*  *  *

Mijam zatem w swoim śnie tę kaplicę, patrzę, a tu wielka szklana witryna, a w środku blado różowe ściany, stoliki, krzesła i wielkie bukiety pięknych kwiatów - zamiast zakładu dziwna kawiarnio-kwiaciarnia.
Więc może moja podświadomość wreszcie coś zrozumiała?
Mąż w każdym razie upiera się, że nie przegrałam bitwy, lecz przerżnęłam tylko pierwszą połowę, a wyniku do przerwy i tak nikt nie pamięta. OK, kupuję to tłumaczenie, choć nie słyszałam, by bitwy miały połowy. Może mają też dogrywki?

czwartek, 11 lipca 2013

Maczeta w dłoń


Od jutra idę na wojnę. Bóg tak chce, jak mawiali krzyżowcy.
http://www.filmweb.pl/film/Joanna+d'Arc-1999-842  
Dziś rano okazało się, że przez noc wyrosłam ze wszystkich swoich butów. Opuchnięte stopy wylewały mi się z balerin i tenisówek jak źle obwiązana szynka, a o włożeniu nowiutkich czerwonych trampek w ogóle nie było mowy. Pojechałam więc do galerii handlowej i nieźle się tam nagimnastykowałam, po pierwsze szukając czegoś sensownego w moim nowym rozmiarze, po drugie nachylając się i gnąc, by buty w ogóle włożyć.
Wyszłam zamordowana i tak ta poranna wizyta położyła się cieniem na całym moim dniu. Ok, nie znoszę galerii (kto w ogóle wymyślił tę nazwę?!?) handlowych, ale bez przesady. A może to ta dziwna senna pogoda? W każdym razie musiałam dziś po raz kolejny przyznać się przed sobą, że jestem strasznym nastrojowcem - jak wpadnę do studni, ciężko mi wyleźć. I tak sobie myślę, że czas coś z tym zrobić. Nie chcę, by na moje samopoczucie wpływała godzina w centrum handlowym, nieuprzejma sprzedawczyni, foch szefa czy pogoda.
*  *  *
Na marginesie: kiedyś Anne Applebaum opowiadała, że gdy zamieszkała w PL, nie mogła zrozumieć, dlaczego od rana wszyscy, łącznie z prowadzącymi audycje w radio i tv, gadają o ciśnieniu atmosferycznym, a potem przez resztę dnia wszystko na nie zwalają.
*  *  *
Wracając do meritum.
Ja tu póki co radośnie piszę o swoich schizach i odcieniach szarości mej duszy, a Zając rodzi się za niecałe dwa miesiące i należałoby się zacząć dziarsko ogarniać. Tu nie ma już co dywagować, tu trzeba brać maczetę i wyrąbywać te neurotyczne chaszcze, żeby dziecko zobaczyło trochę słońca na twarzy matki.





środa, 10 lipca 2013

Ćpunka z różańcem

Byliśmy wczoraj, jak to mówi Mąż, na widzeniu z Synem, czyli na badaniu. Zając, bo taką ksywę dostał młody, wreszcie ładnie zapozował do portretu w technologii 3D. Trudno swierdzić jeszcze do kogo jest podobny, ale ten grymas nadąsanych usteczek to chyba po mamusi. Miejmy nadzieję, że to nie zapowiedź przyszłego neurotyzmu.

http://nz.lifestyle.yahoo.com/practical-parenting/
A' propos: przed badaniem tradycyjnie się zeschizowałam. W przebieralni mamrotałam pod nosem modły, żeby wszystko było dobrze, a na kozetce serce waliło mi jak młot. I zauważyłam, że te moje nerwy są już zwykłym nawykiem. Gorzej: stały się rytuałem! Jakby zaniechanie obawiania się o Zająca mogło spowodować lawinę złych wieści. Poczułam wczoraj, że tak naprawdę czekam na tę cudowną ulgę po nerwach, na to zejście powietrza i błogostan. To uczucie, że oto kolejny raz cudem uniknęłam katastrofy - którą już podsuwała mi wyobraźnia i w którą zdążyłam uwierzyć, siedząc w ginekologicznej poczekalni - jest odurzające, ćpam tę ulgę jak narkoman kokę. Wstyd przyznać, ale całe to emocjonalne nakręcanie się przed badaniami zrobiło się rodzajem zabobonu: jak się nie pomartwię, nie pozrzędzę Mężowi, to stanie się coś złego. Jestem jak baba, co pluje przez lewe ramię, klnie na psa urok i macha różańcem na widok czarnego kota. No paździerz, co tu dużo gadać. Człowiek myśli, że ma jakiś tam stopień intelektualnego wyrafinowania, bo poczyta sobie czasem Baumana, obejrzy Felliniego, a tu się okazuje, że jak przychodzi co do czego, to ma we łbie aplikację do magicznego myślenia à la Paulo Coelho.
http://www.chamsko.eu/2107/Paulo_Coelho.html

czwartek, 4 lipca 2013

Resajkling w komnacie tajemnic

Nie pisałam, remont mnie pokonał.
Pierwszy tydzień znosiłam świetnie, bo tak się zaprogramowałam. Zanim chłopaki rzucili się z wałkami na ściany, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego właściwie tak się boję tego remontu i w kółko opowiadam wszystkim, że nie znoszę podobnych akcji. Jeszcze ciekawiej się robiło, kiedy zdałam sobie sprawę, że jedyny remont, jaki przeżyłam miał miejsce dobrych dwadzieścia parę lat temu, kiedy z rodzicami zamieniliśmy małe mieszkanie w betonie na większe mieszkanie w betonie. Co innego przeprowadzki - tych zaliczyłam od matury kilkanaście i mam święte prawo ich szczerze nienawidzić.
http://grandmasscribbles.blogspot.com/2013/04/a-moving-experience.html
Z rzeczonego remontu pamiętać wiele nie mogę, a już na pewno jakoś mocno na nim nie ucierpiałam, bo było lato i całe dnie ganiałam po podwórku, zostawiając starych z całym majdanem i ich kłótniami (żarli się już wtedy na okrągło, a w szczególnych okolicznościach wyciągali swoje najlepsze popisowe numery). Skąd więc ta awersja do remontów? Pogłówkowałam i doszłam, że to jedna z rzeczy odziedziczonych - oprócz mieszkania - po Matce. Otóż to ona po rozwodzie przeprowadziła nas ze wspomnianego betonu do cegły na drugim końcu miasta. Wykonała tytaniczny wysiłek, razem z majstrami dygając kafelki na czwarte piętro i ogarniając cały ten bajzel. A potem nigdy nie dała mi o tym zapomnieć, wielokrotnie wspominając "ten koszmar".
Tak, tak, dla neurotyka oddzielenie tego, co jest jego od tego, co mu zaszczepili inni - podsuwając słowa i myśli jak drinki z dragami - bywa trudne. Jak Harry Potter mam taką swoją komnatę tajemnic, w której kotłują się różne rzeczy z dzieciństwa, zaklęcia latają w powietrzu, a czasem wypadnie jakiś trup z szafy. Muszę wtedy go zgrabnie zresajklingować, żeby się o niego nie potykać, tylko iść do przodu.
http://gabtor.wordpress.com/2010/10/27/harry-potter-and-the-chamber-of-secrets-movie-photo-gallery/
Tym razem poszłam częściowo i przez pierwszy etap remontu przebrnęłam śpiewająco i z uśmiechem na ustach. Potem opadłam z sił i wyrżnęłam nosem w ziemię. Ale już otrzepuję kolanka (choć wciąż jesteśmy na ostatniej prostej) i wracam.