środa, 24 lipca 2013

Krzątactwo precz, zwaaalniaaam. Promise.


Zidentyfikowałam pierwszego wroga, który nie pozwala mi skutecznie unieszkodliwić mojego wewnętrznego Woody'ego.
Krzątactwo.
Pogrążam się w setkach mikroczynności, byle tylko nie usiąść na tyłku i nie ogarnąć tego stada gdaczących lęków, gęgających schiz i chrumkających pułapek myślowych.
Wiem, metafora powinna być bardziej mroczna, zawierać jakieś nietoperze, a przynajmniej pająki, ale staram się umniejszać swoich wrogów, stąd farma.
Mam wybitny talent do wyszukiwania sobie zadań nawet prowadząc tak oszczędzający tryb życia jak teraz. Mąż zresztą uważa, że oszczędzam się raczej tak sobie. Twierdzi, że mogłabym np. odpuścić sobie robienie konfitur. Ja mu na to, że przecież oszczędziłam sobie roboty: konfitury zrobiłam z jagód i malin, czyli zero odszypułkowywania, zero drylowania, no luz-blus.
Ale Mąż ma rację, że wprowadzam w swoją codzienność za dużo zamętu, który nie pozwala mi skupić się na tym, co naprawdę dla mnie ważne. W ten sposób nie słyszę swoich myśli ani intuicji. Muszę zwolnić. Wywalić z codzienności te pierdołowate drobiazgi, które niczego nie wnoszą, za to pozwalają skutecznie przepieprzyć godziny w co prawda względnej pogodzie ducha, ale i bez ukorzeniania się w chwili.
Dziś wylądowałam na ktg w szpitalu, bo Zając mało się ruszał w swojej zwyczajowej porze brykania.  Wszystko z nim w porządku, ułożył się już nawet główką w dół do porodu (co nie znaczy, że w tej pozycji zostanie), ale ja, leżąc na kozetce, słuchając jego tętna i klikając przy każdym jego ruchu, znów poczułam, że czas na spooowooolnieeenieee. Od jutra koniec z krzątactwem. Czas ogarnąć bajzel na farmie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz