piątek, 9 sierpnia 2013

Szczęśliwa zmienność bytu

Trzy dni temu obudziłam się o czwartej rano. Wieczorem pochłonęłam całą pyszną pizzę z anchois i przyszło mi za to zapłacić koszmarną zgagą, która wyrwała mnie ze snu niczym chuda i bezduszna wychowawczyni z XIX-wiecznego szkockiego internatu dla dziewcząt.
http://www.freewebs.com/jennlovesautographs/apps/photos/photo?photoid=140135668
Poszłam do kuchni, zaparzyłam sobie mięty z miodem i usiadłam przy naszym stole.
Zapomniałam już, jak wspaniałe są takie wczesne poranki. Z natury jestem raczej specem od wszelkich odcieni nocy, świt to obce królestwo. Patrzyłam więc przez okno na bujną zieleń i stalowe niebo. Ze zgrozą odnotowałam, że na sportowym basenie, który właśnie wybudowano nam pod oknami (na szczęście nie zasłaniając pięknego widoku) pracuje już czyściciel. Natychmiast wzniosłam dziękczynienie, że nigdy nie musiałam pracować o tej porze.
Hmm, pana czyściciela będę zapewne częściej widywać, kiedy Syn już przyjdzie na świat...
Patrzyłam tak i patrzyłam i nagle doszło do mnie w jak przedziwnym momencie i miejscu jestem.

*   *   *
Trzy lata temu o tej porze czekałam na śmierć mojej Matki. "Czekałam" w sensie: próbowałam przewidzieć jej nadejście i jakoś się do tego przygotować.
Teraz czekam na narodziny Syna.
Przez swoje kuchenne okno widzę wystające zza drzew ostatnie piętro szpitala.
Tam 35 lat temu Matka mnie urodziła.
Tam zdiagnozowano jej guza mózgu.
Tam lada dzień przyjdzie na świat Zając.
Żeby było jeszcze dziwniej, mniej więcej w połowie drogi od mojego okna do szpitala, stoi - ukryte w gęstych o tej porze roku zaroślach - hospicjum, gdzie Matka umarła.

*   *   *
Trzy lata temu sierpień też był gorący.
Te dwa punkty w czasie - zauważyłam to, kiwając się nad filiżanką słodkiej mięty - łączy jeszcze coś.
I wówczas, i dziś czuję się spokojna i silna.
Jestem neurotyczką, bez dwóch zdań. Boję się mnóstwa wyimaginowanych rzeczy i potencjalnych katastrof. Zawsze jednak na szczęście okazuje się, że wobec realnych wyzwań jestem wyprostowanym i patrzącym przed siebie zadaniowcem.
Im bliżej porodu, tym mniej się boję, tym większej nabieram pewności, że mam po prostu do wykonania - do spółki z Synem i Mężem - ważną misję. Tu nie ma miejsca na pitu-pitu, łolaboga co to będzie, ile czyha na mnie możliwych nieszczęść. Tu się trzeba ogarnąć, zebrać w sobie i tyle.
Prze się ostatecznie zawsze do przodu, nie?

*   *   *
Najpiękniejsza w tym wszystkim jest ta niesamowita i absolutnie nieprzewidywalna zmienność życia. Gdyby wtedy, gdy co wieczór siedziałam na krześle przy łóżku Matki, ktoś mi powiedział, że za trzy lata będę szczęśliwym, zaobrączkowanym wielorybem, ledwie dychającym na leżance z powodu upału i wielkiego ruszającego się brzucha, nigdy bym nie uwierzyła.
Zresztą w takie zbiegi okoliczności, jak te odkryte przeze mnie kilka dni temu o świcie też trudno uwierzyć. Brzmi to wszystko, jak z jakiegoś scenariusza Kieślowskiego (nigdy gościa specjalnie nie lubiłam, jest na mojej liście Wielkich Kabotynów). Ale wszystko jest prawdą.
Dorzucę nawet jeszcze ciut do worka nieprawdopodobieństwa: Matka zmarła w imieniny Ojca.

3 komentarze:

  1. Napiszę banalnie - przepiękny i szarpiący za duszę tekst...

    OdpowiedzUsuń
  2. A najpiękniejsze jest to, że jeszcze nie wiesz, gdzie będziesz za kolejne trzy lata. I na to warto czekać.

    OdpowiedzUsuń
  3. @ countrygirl: gracias!
    @ Ona: otóż to! ;-)

    OdpowiedzUsuń